CO PISZĄ INNI: Na tle sprawy Jana Burego Jakub Korejba wieszczy rychły koniec PSL

 

Sprawa Jana Burego to ważny moment w najnowszej historii politycznej Polski. Po ćwierćwieczu niemal nieprzerwanych rządów, najstarsza z istniejących obecnie partii pokazuje swoje najbardziej odpychające oblicze. I należy spodziewać się, że rządzący PiS przyłoży wszelkich starań, żeby zerwać tę maskę do końca.

Każdy w Polsce, niezależnie po której stronie – grabiących czy grabionych – stoi wie czym jest i jak działa PSL. Wznosząc się na wyżyny dobrej woli, empatii i poprawności można by rzec, że na przestrzeni ostatnich 25 lat partia ta pełniła rolę swojego rodzaju wentylu bezpieczeństwa, pozwalając zachować w najbardziej wrażliwych na przemiany współczesności częściach Polski swojego rodzaju indiańskie rezerwaty. Bo rzeczywiście trzeba przyznać, iż po upadku komunizmu zmiany we wszystkich niemal dziedzinach życia następowały tak szybko i intensywnie, że dla wielu naszych współobywateli tworzyły kompletnie niezrozumiały, groźny i obcy świat. I w tej sytuacji, oczywistym odruchem była próba ucieczki w przeszłość, w świat bezpieczny, oswojony, w którym wiadomo jakiej reakcji spodziewać się w odpowiedzi na konkretną akcję. Dla wszystkich tych, którzy daleko od stolicy poczuli się wyrzuceni za burtę, pokrzywdzeni i pominięci przez państwo, PSL stał się tym samym, czym dla depresyjnych regionów Południa Włoch stała się niegdyś mafia – alternatywą dla oficjalnych struktur i pośrednikiem w kontaktach ze światem zewnętrznym.

Bo pewnie, że we wsi czy miasteczku istnieje jakiś urząd gminy czy powiatu, jakaś policja i straż pożarna, bank i poczta. Tyle, że instytucje te nie działają zgodnie z pisanym prawem (którego przecież nie tylko tam nikt nie zna, bo biegunka legislacyjna i niemoc wykonawcza to przecież najgorszy z raków toczących polskie państwo, praprzyczyna innych problemów) ale na telefon od miejscowego kacyka, ewentualnie wice-kacyków, którzy siłą dziejowej inercji niemal zawsze okazują się nosić na sercu zieloną legitymację. W pewnym momencie stopień nasycenia Polski gminnej i powiatowej działaczami „ruchu ludowego” osiągnął poziom, na którym istnienie tej partii stało się perpetuum mobile: ponieważ niczego nie można było załatwić bez jej błogosławieństwa, dla mieszkających w rezerwatach im. Witosa polskich Indian nie było innego wyjścia niż zapisywać się do partii, płacić składki, chodzić na wiece i generalnie pogodzić się, z tym, że „nie ma nowych mostów bez łapówek dla starostów”.

I pewnie stan taki mógłby trwać jeszcze przez wiele dziesięcioleci, w końcu nie da się zaprzeczyć, iż dzięki tym kilkudziesięciu szablom na których wisiały kolejne koalicje rządowe PSL był w stanie wybić dla swoich naprawdę wymierne dobra i przywileje. W końcu samo istnienie administracji powiatowej czy biurokratycznego aparatu urzędów marszałkowskich dające do rozdysponowania tysiące synekur (a jaka jest wartość nawet najbardziej podłej pracy w gminie wie każdy, kto zna realia polskiej wsi, zwłaszcza tej najbiedniejszej) jest wyłącznie podarkiem elit III RP, które oddały je „peezelowi” na odkup w zamian za pacyfikowanie chamów. A znajdujące się niemal całkowicie w ich rękach możliwości „kręcenia lodów” na programach rozwojowych i dopłatach unijnych (kto czytał zarzuty wobec Jana B.?) to prawdziwe eldorado liczone w dziesiątkach milionów. Patrząc z Warszawy, są one może mało zauważalne, ale ponieważ tak się składa, że jestem osobą podwójnie prowincjonalną (z prowincji Imperium i z prowincji tej  prowincji), obserwacja praktyki rządów tej partii była dla mnie od dziecka chlebem powszednim i dlatego dobrze wiem, że słowa Pawła Kukiza, za które PSL grozi mu pozwem (ciekaw jestem, czy groźba ta jest na serio, bo przecież jest jasne, że Kukiz przyniesie  da sądu potwierdzające jego słowa dowody i przyprowadzi świadków) oddają istotę funkcjonowania tej partii w terenie.

 Miał więc PSL sytuację niemal idealną, włącznie ze skrojonym na własne potrzeby systemem ubezpieczeń społecznych – stał się po prostu państwem w państwie – i biorąc pod uwagę, ilość osób zależnych od partyjnego aparatu i kontrolowanych przez niego struktur państwowych i samorządowych, mógł do końca świata liczyć na te 5%, które pozwalają prześliznąć się do Sejmu i trzymać rękę na pulsie interesów.

Tyle, że natury ludzkiej zmienić się nie da. Pazerna chłopska nadbudowa nie chcąc dzielić się tym, czym przez ostatnie osiem lat władała jak własnym folwarkiem (w imię politycznej stabilności układu, aby nie osłabiać koalicjanta, obrywany był zwykły wyjazd policji po awanturującego się po pijaku lokalnego działacza, nie mówiąc już o inspekcjach czy działaniach prokuratorskich wobec wszechmocnych bonzów takich jak Bury) po prostu wyparła ze świadomości fakt, iż zmienia się w Polsce układ sił, i należy zrobić to, co robili zawsze, czyli cichaczem zmienić front, aby jak zawsze, niezależnie od wyniku wyborów, okazać się w obozie wygranych i zapewnić autonomię swoich latyfundiów. Bo wydawało im się, iż poprzednie wybory samorządowe (każdy, kto zna polską wieś wie, kto i jak liczy na nich głosy, ale ostatnim razem chłopy poszły na całość), ostatecznie potwierdziły ich nietykalność i prawo władania nadanymi im z łaski PO dobrami.

Jarosław Kaczyński byłby politycznym kpem (można mu naprawdę wiele zarzucić, ale akurat nie to), gdyby w tej sytuacji nie zdecydował się na, mówiąc sikoryzmem, „dorżnięcie watahy” czyli ostatecznie rozwiązanie kwestii peeselowskiej. Jest bowiem oczywiste, iż w istniejących w Polsce realiach, w poszerzaniu bazy elektoralnej o wyborców miejskich doszedł do ściany i nie ma już ruchu – więcej już nie urwie, a może sprowokować szkodliwe dla PiS przeformatowania w rodzaju Petru za PO i „Razem” za SLD. Jedyny dostępny dla niego obecnie elektorat to właśnie te 5% mieszkających na wsi i w małych miasteczkach sierot po PSL-u – tym ludziom jest naprawdę wszystko jedno gdzie się zapisują i na kogo głosują, byleby „micha była pełna”. Jedyne, co musi zrobić Kaczyński, to udowodnić, że związki z PSL nie tylko przestały gwarantować profity, ale stały się nie tyle kompromitujące (dla „ludowców” taka kategoria po prostu nie istnieje) lecz po prostu groźne w najbardziej konkretnym, wymiernym wymiarze ilości posiadanych pieniędzy, pracy, dostępu do instytucji państwowych i unijnej kasy.

Dlatego właśnie sprawa Jana Burego stanie się zapewne początkiem wielkiej kampanii otwierania szaf, w których przez lata nietykalności chłopskich watażków zebrały się liczne i śmierdzące trupy. Idę o zakład, że do czasu następnych wyborów lokalnych (PiS chciał je powtarzać, ale chyba zrozumiał, że można załatwić sprawę inaczej) posypią się głośne postępowania i procesy, które zniszczą PSL jako partie ogólnopolską, doprowadzając do erozji tej ogromnej władzy, którą posiada ono na poziomie lokalnym. Specyfika funkcjonowania tej partii polega bowiem na redystrybucji władzy i pieniędzy z centrum do regionów i gmin i bez dostępu do instytucji centralnych (przede wszystkim do stanowienia prawa) bardzo szybko straci ona swoją lokalną klientelę. Wszyscy ci, którym potrzebne są dopłaty do wiatraków, zrównanie rzepaku z węglem czy interwencyjny skup świńskiej górki pójdą tam, gdzie jest moc podejmowania decyzji, a więc do rządzonego przez PiS województwa, skąd popłyną już do stolicy odpowiednie sygnały.

W tej sytuacji zastąpienie cwaniaczka o kartoflanym obliczu na miłego inteligenta, któremu, co niesłychane dla tej partii, naprawdę dobrze patrzy z oczu jest po prostu rozpaczliwą próba zatrzymania toczącego się walca historii. PSL właśnie znika z polskiej sceny politycznej i oby zniknął także z rzeczywistości naszego życia, tak, aby wypuszczeni z rezerwatów aborygeni mogli wreszcie poczuć, że państwo, o którym tyle słyszeli w telewizji, to także ich ojczyzna.