Nowa Wielka Gra, o której uczą politolodzy, pomiędzy imperiami Zachodu i Wschodu przybiera na sile i wciąga kolejne kraje. Właśnie dotarła do Birmy.

 

O Birmie pisze się u nas rzadko i prawie zawsze źle. Odkąd władzę objęła w niej nacjonalistyczna junta wojskowa świat zachodni zatrzasnął sankcjami drzwi do tego kraju i zapomniał o nim do tego stopnia, że dziś już nawet żadnej nazwy na mapie nie można tam rozpoznać. Sam kraj nazywa się teraz Myanmar, Rangun nosi dziś nazwę Yangon i nie jest już stolicą, a nowa stolica powstała w szczerym polu głęboko w sercu kraju, nazywa się Naypyitaw i tylko Birmańczycy wiedzą jak to się wymawia.

Ponieważ jednak żyjemy w ciekawych czasach, coś i tam się ostatnio dzieje. Ot, choćby wizyta amerykańskiej Sekretarz Stanu, pani Hillary Clinton, pierwsza od ponad pół wieku, złożona 1 grudnia 2011 w stołecznym złotym pałacu gen. Thein Seina, który jest teraz prezydentem tego kraju. Po wymianie azjatyckich uprzejmości i wykwintnej kolacji z mięsa uchowców oraz czarnych krewetek pani Clinton poleciała następnego dnia do Rangunu, aby tam spotkać się ze słynną agentką „zachodnich demokracji”, noblistką, panią Aung San Suu Kyi, która pełni w Birmie rolę przywódczyni opozycji i była dla niej właściwą rozmówczynią, jako że sama z kraju nie wyjeżdża. Jej imię, które znaczy „Świetlisty Szlak Osobliwych Zwycięstw”, czyta się Ong-san-su-czi, dodając na początku tytuł Daw (pani) przysługujący w Birmie mężatkom, co w sumie daje używany w prasie skrót DASSK. Kolejność odwiedzin była zgodna nie tylko z zasadami protokołu, ale i z amerykańską logiką polityczną. Cokolwiek powie prezydent Thein Sein dla Zachodu liczy się dopiero wtedy, gdy potwierdzi to DASSK.

Niemniej, w wymiarze politycznym i dyplomatycznym nawet taka kurtuazyjna wycieczka do kraju dotąd tylko ostro krytykowanego i obkładanego sankcjami ma swoje szczególne znaczenie. Oficjalna propaganda USA głosi, że jest to nagroda za obserwowaną tam od około roku odwilż i zachęta do dalszych kroków na tej drodze. Ta odwilż rodziła plotki i nadzieje, że nowy rząd wypuści z więzień około 2000 więźniów politycznych w ramach tradycyjnej amnestii na zakończenie Vassa, buddyjskiego postu trwającego przez trzy księżycowe miesiące corocznej pory deszczowej (słowo „vassa” to po birmańsku właśnie  ‘deszcz’). I rzeczywiście, 11 października ogłoszono amnestię dla 6359 osób, choć tylko 200 z nich można uznać za więźniów sumienia. Jest wśród nich czołowy komik kraju Zarganar, skazany za krytykę niekompetencji władz wobec cyklonu Nargis w roku 2008, jest około setki uczestników protestów z 2007 roku, a nawet niektórzy weterani studenckiej rewolty z 1988 roku. Jednakże ogromna większość pozostała za kratami. Obserwatorzy, w tym Amnesty International, witają jednak i tę jaskółkę z radością, starając się nie naciskać na więcej. Panuje przekonanie, że rząd traktując więźniów politycznych jako kartę przetargową będzie wypuszczał kolejne grupy w miarę, jak tego jak pozytywnie będzie oceniał ustępstwa ze strony Zachodu. Pośrednią na to przesłanką ma być fakt, że w pudle pozostali niemal wszyscy zwolennicy DASSK. W tej chwili zatem kolejny ruch należy do Zachodu. Na zachętę Birma uzyskała już obietnicę objęcia przewodnictwa ASEAN-u w roku 2014, ale przywódcy Birmy nie są przecież durniami: wiedzą, że to tylko obietnica, odległa w czasie i warunkowa. Więźniowie siedzą więc dalej, kolejnych zwolnień nie ma. Wydaje się, że w tej fazie ustala się stawka – ilu więźniów za ile ustępstw – i część birmańskiej opozycji, jak np. Myat Thu, przywódca studenckich protestów z 1988 roku uważa, że Zachód już zepsuł interes dając od razu generałom za dużo.      

Kulminacją odwilży było pierwsze spotkanie DASSK z gen. Thein Seinem w sierpniu br., po tym jak w marcu objął on urząd prezydenta. Do spotkania tego doszło, ponieważ, jak się wydaje, oboje potrzebują siebie nawzajem. Reformistycznie nastawiony prezydent Thein Sein potrzebuje pieczątki DASSK dla uwiarygodnienia swych intencji wobec Zachodu, bo tylko wtedy Birma może liczyć na dostęp do światowego systemu finansowego, co jest jej bardzo potrzebne. I w tym miejscu pani Clinton przywiozła Birmie miły choć tylko symboliczny prezent – dwaj lokaje USA, którymi są MFW i Bank Światowy, otrzymali już instrukcje z Waszyngtonu i wkrótce przyślą do Birmy swoje misje rozpoznawcze, aby podobnie jak wcześniej w innych krajach świata po bankstersku ocenić, jakie są rozmiary i hierarchia potrzeb ich nowej potencjalnej ofiary. Uchylony ma być również amerykański zakaz wizowy dla większości birmańskich oficjeli.

Z kolei pani Aung San Suu Kyi potrzebuje reform generała Thein Seina, aby po ponad 20 latach nieobecności ponownie wprowadzić swoja partię – NLD do głównego nurtu birmańskiej polityki. Bez tego NLD i DASSK wyczerpią do końca kredyt nadziei swych rodaków i uwiędną. Partia założona przez panią Aung San Suu Kyi w 1988 i zdelegalizowana w 1990 po miażdżącym zwycięstwie wyborczym dopiero niedawno zarejestrowała się ponownie i stanie wkrótce do wyborów uzupełniających,  gdzie zawalczy o około 40 miejsc w parlamencie. Byłby to krok milowy, bo jeśli ta polityka się utrzyma to w wyborach 2015 roku NLD ma szansę na zwycięstwo,  a DASSK na prezydenturę. Thein  Sein obiecał już zniesienie cenzury i reformę prawa wyborczego, a w tym zniesienie zakazu kandydowania b. skazanych (czyli b. więźniów politycznych)  i wymogu respektowania konstytucji z 2008 roku, która zastrzega „kierowniczą role armii”. Wygląda to obiecująco.

Ale czy właśnie o to chodzi generałom? Obserwatorzy podkreślają, że proces birmańskich reform jest jeszcze bardzo kruchy. W elicie władzy są reformatorzy, ale jest i beton. Jeden z obserwatorów ujął to tak: „Krajem rządzi 60 osob: 20 już się obudziło, 20 jeszcze śpi, a 20 rozgląda się, w którą stronę uskoczyć, gdy przyjdzie zmiana”. Armia władzy szybko nie odda tym bardziej, że obiektywnie Birma jest zagrożona, i to poważnie, secesjami przynajmniej trzech wielkich mniejszości etnicznych (Karenów, Szanów i Kaczinów), które zamieszkują pełne bogactw góry pogranicza i bez silnej armii państwo może się rozpaść. Właśnie po to aby lepiej kontrolować zbuntowane północne regiony kraju wojsko przeniosło stolicę do nowo wybudowanego miasta Naypyitaw, 320 km na północ od Rangunu, gdzie utworzono też silny ośrodek dowodzenia.

Jednakże całe to gadanie o prawach człowieka to tylko zasłona dymna dla o wiele ważniejszego aspektu politycznego wokół Birmy, o jaki chodzi Ameryce. Kluczem są Chiny, potężny i rosnący w siłę północny sąsiad Myanmaru. Bojkotowanie Birmy przez Zachód i zastosowane wobec reżimu sankcje oddały ten kraj praktycznie bez reszty w ręce Chin. Ponieważ Birma nie ma twardej waluty, za chińskie dostawy i usługi musi płacić w naturze. A trzeba wiedzieć, że Birma to kraj ponad dwa razy większy od Polski, pełen rezerw surowcowych i nieprzebranych skarbów natury: ropa, gaz, cenne drewno tropikalne, bogata paleta kamieni jubilerskich, metale ziem rzadkich,  rudy metali nieżelaznych i wiele innych. Chińczycy rzucili się na nie łapczywie nie zważając na to co po sobie zostawią i nie licząc się z miejscową ludnością. Są w tej chwili powszechnie znienawidzeni już nie tylko przez lud, ale też i rządząca junta, a zwłaszcza prezydent Thein Sein ma ich serdecznie dość. Szukając przeciwwagi dla Chińczyków odwiedził ostatnio Indie, a szef armii gen. Ming Aung Hlaing złożył wizytę w Wietnamie. Widać wyraźnie, że Birma chce się od Chin uwolnić. Do tego jednak potrzebuje Zachodu.

Miarę birmańskiej cierpliwości przebrała tama Myitsone na rzece Irawadi. Miała to być kolejna gigantyczna powtórka chińskiej Tamy Trzech Przełomów na siedmiu stopniach hydroelektrowni na rzece Irawadi. 90% wytwarzanej tam energii elektrycznej miałoby stale płynąć do Chin. W Birmie pozostałyby zalane ryżowiska, zatopione 800 km kw. pierwotnej tropikalnej dżungli, zagrożone historyczne miasto Myitkyina i konieczność przesiedlenia ludności ze zbuntowanej mniejszości Kaczinów. Wcześniej wykonana przez Chińczyków ocena wpływu tamy na środowisko wydaje się naciągana tak, by jej wyniki uzasadniały budowę tamy. We wrześniu 2011 podrażniony prezydent Thein Sein zawiesił dalsze prace przy budowie tamy do roku 2015, nakazując ponowną ocenę wpływu tego projektu na środowisko.

Waszyngton skwapliwie korzysta z okazji, bo chce osłabić Chiny na birmańskiej flance i dorwać się do birmańskich bogactw naturalnych póki jeszcze Chińczycy nie wybiorą wszystkiego. Wielka Gra, o której tyle pisali teoretycy, od Conolly’ego do Brzezińskiego, wznawiana jest na nowo: rozpoczęło się przeciąganie Birmy. Stąd misja MFW i Banku Światowego, stąd amnestia dla więźniów politycznych, kokietowanie Aung San Suu Kyi, rozważana perspektywa wyborcza dla jej partii itp. Widząc narastającą hegemonię Chin w Azji południowo-wschodniej, administracja Obamy ogłosiła zresztą ten rejon świata priorytetem swojej polityki zagranicznej. Pozyskanie Birmy staje się jednym z ważnych celów tej polityki.

Pekin uważnie śledzi tę grę wiedząc, że Birma daleko mu nie umknie i zrobi to, co każdy samodzielny i rozsądny kraj: będzie starała się grać wszystkimi kartami. Pekin wie kogo w tej grze popierać. Generał Thein Sein, który zaczyna ostrożny flirt z Zachodem, jest mimo wszystko dla Chin o wiele bardziej wiarygodny niż DASSK, której mąż-Anglik i dwaj synowie mieszkają w Londynie, a brat jest obywatelem USA i mieszka w Kalifornii. Ale przecież nawet gdyby Thein Sein zawiódł, Chińczycy mają w rękawie kolejne birmańskie karty. Trzy dni przed wizytą pani Clinton u Thein Seina, szef jego armii, wspomniany gen. Ming Aung Hlaing, numer 2 w państwie, został zaproszony do Pekinu, gdzie przyjął go wiceprezydent Xi Jinping, który prawie na pewno zostanie następnym prezydentem Chin. Rozmawiali o przyszłości stosunków dwustronnych i o rozwoju „wszechstronnego strategicznego partnerstwa i współpracy między obu krajami”. Ta przyszłość rysuje się w jasnych barwach. Na żółto.

 

Bogusław Jeznach