SPÓR O GMO (03): Dyskusja, którą zaczęliśmy od GMO zatacza coraz szersze kręgi. Zamieszczam mój trzeci materiał w tym ciągu tematycznym.

W dyskusji na temat GMO pojawiła się wypowiedź, na którą czekałem. Pani Lotna, którą wysoko cenię za silny charakter i wiele celnych wypowiedzi, pisze tak: „To proste i logiczne: jeśli szkodliwe dla zdrowia są uprawy GMO, to również szkodliwa jest zielona rewolucja, która te rośliny wykorzystuje. Tu nie ma czego tłumaczyć. Trzeba rozpocząć inną zieloną rewolucję, aby wyżywić ludność, a możliwości są, bez rakoczynnych roślin i bez roślin, które powodują depopulację w trzecim czy nawet piątym pokoleniu. Zacząć należy od małych rodzinnych farm, uprawiających rośliny i hodujących zwierzęta, z których zrezygnowano na rzecz wielkich plantacji, np. kawy czy kakao, a wtedy będzie dość jedzenia dla wszystkich, z tym, że być może musiałby Pan zrezygnować ze swojej obranej kawusi.”

Wobec tak ekstremalnych przejawów kapitalizmu, jakie prezentuje firma Monsanto, wielu ludzi, podobnie jak pani Lotna, apeluje o powrót do tradycyjnych form rolnictwa. Ja też mam do niego ogromną słabość, ponieważ w szczęśliwym dzieciństwie w PRL spędzałem wakacje już to u stryja na wsi nad Bzurą, już to u wuja (brata matki) na Pomorzu i z tego okresu wyniosłem dużo pięknych wrażeń i sporo praktycznej wiedzy. Na poziomie emocji bardzo bym chciał, aby zielona rewolucja przebiegała  po tej właśnie linii i nawet sądzę, że w jakimś stopniu może się to w końcu okazać konieczne (i będę o tym pisał), ale na poziomie rozumu chcę zwrócić uwagę na  pewne pułapki takiego myślenia.

Zawiera się w nim romantyczne i mające starożytne korzenie przekonanie o niewzruszonej mądrości natury, której prawa należy respektować. Jedną z najbardziej dobitnych wypowiedzi na ten temat można znaleźć w Mein Kampf Adolfa Hitlera, który napisał tak: „Kiedy ludzie próbują buntować się przeciw żelaznej logice Natury, uderzają w zasady, którym zawdzięczają swe istnienie jako istoty ludzkie. Działania skierowane przeciw naturze powinny doprowadzić ich do upadku”.(Indem der Mensch versucht, sich gegen die eiserne Logik der Natur aufzubäumen, gerät er in Kampf mit den Grundsätzen, denen auch er selber sein Dasein als Mensch allein verdankt.So muss sein Handeln gegen die Natur zu seinem eigenen Untergang  führen).

Z takich postaw podśmiewał się już stary szyderca Voltaire: „Mon cul est bien dans la nature, et cependant je porte des culottes”  (Mój tyłek jest z pewnością częścią natury, ale gacie przecież noszę). Powstaje bowiem logiczne pytanie: Dlaczego mądrość natury mielibyśmy akceptować przy określaniu co uprawiać, a nie wtedy kiedy pozwolimy, aby dziecko umarło na odrę, silniejszy ograbił słabszego, a poród pozostał tylko sprawą rodzącej kobiety?  

Podejrzewam, a nawet sądzę, że idea powrotu do upraw organicznych  w skali indywidualnego rolnika, czy nawet w skali wspólnoty wiejskiej, wynika w większości przypadków z braku orientacji. Nie mając dostatecznie przekonywującego planu i nie ufając systemowi, który nam podsuwa swe rozwiązania, szukamy ucieczki do wyidealizowanej przeszłości. Mechanizmy te sprawdzały się jednak  wtedy, gdy przyroda była samograjem, a ludzi było trzy, pięć, dziesięć razy mniej. Mając już do nakarmienia miliony – nigdy one nie wystarczały i nie wystarczą. Od dawna zwracam uwagę i zbieram materiały na temat różnych wspólnot – ekologicznych, plemiennych, religijnych itp. – które wybierają taki powrót do natury i realizują taki model życia. Takich eksperymentów jest na świecie zdumiewająco wiele i sporo z nich wygląda na udane, ale chodzi tu o ochotników – ludzi, którzy świadomie tego chcą i nawzajem wspierają się w realizacji. Najlepiej to wygląda u grup integralnych w innych wymiarach, np. kulturowo-etnicznej, językowej itp., albo o silnej motywacji np. religijnej, które w dodatku potrafią się odgrodzić od reszty świata, a często i od rynku: Amisze, Herrnhuci, Mennonici lub Indianie Pueblo w Ameryce, Bisznoi w Indiach, oazy Mzabitów na Saharze, etc. Natomiast kibuce w Izraelu już tego warunku nie spełniają, bo są nastawione na rolnictwo wielkotowarowe. Grupom takim chciałbym zresztą poświęcić na moim blogu więcej uwagi.

W stosunku do większości pozostałych ludzi model ten nie ma szans się sprawdzić. Obrońcy tego typu rolnictwa podkreślają często, że stanowi ono antidotum na bezrobocie, gdyż zatrudnia o wiele więcej ludzi. W praktyce jednak znaczy to, że chcą oni ich uwięzić wbrew ich woli w zajęciach uważanych za niewdzięczne i beznadziejnie archaiczne, których nie musieliby przecież wykonywać, bo są maszyny i środki, które robią to wydajniej i lepiej. W dodatku byłoby to pozostawieniem ich blisko granicy przetrwania: zabiedzonych, niedożywionych, zapomnianych „ludzi jednorazowego użytku”  - single use people – jak ich określił Lester R. Brown w swojej książce „Full Planet, Empty Plates: The New Geopolitics of Food Scarcity”, wydanej w Nowym Jorku w 2012 roku. .  

Istnieją sposoby, aby produkować dużo więcej dobrej żywności przy dużo mniejszym wysiłku – mniejszym zatrudnieniu, mniejszym wyzysku, większej swobodzie wykorzystania czasu i przestrzeni na inne zajęcia. Problem w tym, ze sposób ten został dziś zawłaszczony przez wielkie korporacje ponadnarodowe, podobnie jak efekty tej produkcji. W tej sytuacji niektórzy, nie widząc szans na sprawiedliwe rozdzielenie produktu wychodzą z założenia, że lepiej jest utrzymywać stan powszechnej biedy niż wytwarzać bogactwa, które w rezultacie i tak trafiają do rak nielicznych spryciarzy.  Nie produkujmy, bo owoce naszej pracy zostaną i tak przywłaszczone przez bogatych. Podobne głosy pojawiły się także w naszej dyskusji na Neonie:„Będzie dość jedzenia dla wszystkich, z tym, że być może musiałby Pan zrezygnować ze swojej kawusi” – pisze pani Lotna, a pan Rysio dodaje; „nie ma takiej potrzeby, żeby podnosić wydajność, bo nawet obecna pozwala wyżywić całą ludzkość”. Być może takie tezy można jeszcze głosić w społeczeństwach sytych, do których należy i nasza błogosławiona przez Boga Ojczyzna, ale takie stanowisko jest bardzo trudne do obrony w krajach biednych, których jest nadal większość.  

Pod płaszczykiem idei powrotu do tradycyjnych metod uprawy ludzie ukrywają lub usiłują ukryć swoją bezradność, rezygnacje z planowania innej przyszłości niż ta, którą nam zgotował i pzewiduje globalistyczny kapitalizm. Oddali mu monopol na „projekt przyszłości” a sami okopują się w ideach dawnych dobrych czasów. Takie zwracanie się ku przeszłości to często jest lęk w czystej postaci, ucieczka do tyłu. Nie poradzimy sobie, więc schrońmy się w pradawnej puszczy. W związku z tym przywracamy do łask rzeczy cywilizacyjnie niedopuszczalne: nieludzki wysiłek monotonnej pracy, archaiczne narzędzia, nisko wydajne rośliny… Co to jest za kierunek drogi i co w tym wszystkim jest warte zachowania? (BJ)  

 

PS. Ani Hitler, ani Voltaire, ani Lester R. Brown nie są moimi idolami, ale właśnie dlatego ich cytuję, bo cytaty czerpane z daleka mają (czasem) większą wiarygodność w sprawie.