CO PISZĄ INNI: Związana z SLD publicystka Agnieszka Wołk-Łaniewska nie ma litości dla niedawno wydanej książki Jarosława Kaczyńskiego

 

Kończący się 2016 rok był, bez wątpienia, rokiem Jarosława Kaczyńskiego. Prezes, zawiadujący Polską z Nowogrodzkiej, niczym Gomułka ze swego gabinetu w gmachu KC, pozbawiony jakiejkolwiek konstytucyjnej władzy, ale sprawujący nieograniczoną wręcz władzę faktyczną — jest postacią kluczową dla zrozumienia Polski roku 2016. A także, najpewniej, trzech następnych lat. 

Toteż nie sposób przecenić wagi klucza do zrozumienia niezwykłej osobowości Prezesa Polski, jaki w tym roku trafił w nasze ręce. To jego własna książka „Porozumienie przeciw monowładzy. Z dziejów PC". Dzieło to niewiele w istocie rzeczy mówi o swoistym fenomenie Porozumienia Centrum — partii nieudaczników, którzy dziś niepodzielnie rządzą Polską — za to przedstawia bardzo pouczający wgląd w mentalność samego Jarosława Kaczyńskiego. Począwszy od tego, że musi być bardzo samotnym przywódcą, skoro nie ma nikogo, kto by mu powiedział, że takiej książki publikować nie należy.

Jako monografia partii, czy przyczynek do historii politycznej III RP, książka jest wręcz zaskakująco rozczarowująca. Jakby to źle nie brzmiało, przez lata słyszałam wiele wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, zawierających wnikliwe — a nierzadko trafne — analizy sytuacji społeczno-gospodarczej III RP. Tymczasem jego opus magnum składa się wyłącznie z opowieści o tym, kto komu co powiedział i kto go w jakiej sprawie wydymał przez ostatnie 30 lat.  Kaczyński nie analizuje procesów społecznych, nie tłumaczy motywacji swoich wyborów, nie stawia diagnoz i nie przedstawia recept na naprawę Rzeczpospolitej. Myśl polityczna dzieła sprowadza się do trzech czy czterech nierozwiniętych haseł: lustracja, dekomunizacja, walka z przestępczością, kara śmierci. Wielkim głosem krzyczy z niego bezkompromisowy prowincjonalizm polskiej prawicy: poza kilkoma wzmiankami o (nieudanych) kontaktach ze europejską chadecją, świat poza Polską dla Jarosława Kaczyńskiego nie istnieje.

W zamian dostajemy kronikarski zapis personalnych rozgrywek z historii działalności publicznej niepodzielnego władcy Polski AD 2016. Osobisty odwet na wszystkich, którzy rozczarowali go i zawiedli przez ostatnie trzy dekady — czyli, krótko mówiąc, na wszystkich. Obrywa się oczywistym wrogom prezesa — takim, jak Wałęsa, Geremek, czy Michnik — ale także jego socjuszom, nawet tym zasłużonym, jak Olszewski, który, o  zgrozo, bardzo chciał władzy, czy Chrzanowski, który „jak wiele wskazuje, długo był agentem".  Dziwacznie wiele miejsca prezes poświęca obrzucaniu błotem postaci marginalnych — jak nieżyjący od dwóch dekad Tadeusz Kowalczyk, uroczy skądinąd radomski gangster, który był posłem PC w latach 1991-93 — czy też dawno zapomnianych, jak swego czasu ważny gdański działacz „S" Jacek Merkel. Żrąca nieżyczliwość zionie z kilku wzmianek o Karolu Modzelewskim — co mnie szczerze zaskoczyło, bo w życiu nie spotkałam nikogo, kto mówiłby źle o Modzelewskim.

 Szczególnie rażąca — zwłaszcza w kontekście antyelitarnej retoryki Prawa i Sprawiedliwości  — jest we wspomnieniach prezesa PiS słabo skrywana pogarda wobec klasy robotniczej. W 1968 „jeden człowiek powiedział: »robotnicy by was poparli, gdybyście chcieli obniżenia  ceny kiełbasy.« A my krzyczeliśmy o»Dziadach«". W 1980 w siedzibie MKS „uderzał specyficzny klimat. Obyczaje były jak z hali fabrycznej. Początkowo troszkę mnie zmroziło". W 1990 roku  na spotkaniach Konferencji Komitetów Obywatelskich głos mieli czelność zabierać „ludzie niewyglądający na intelektualistów". A o Wałęsie można powiedzieć tylko tyle dobrego, że „nie miał wielu narowów częstych wśród grupy ludzi do której należał. Pił z umiarem, rzadko klął"…  

Z drugiej strony — o sobie Jarosław Kaczyński pisze dobrze bez żadnych zahamowań. Jego potrzeba odmalowania siebie samego w cokolwiek heroicznych barwach bywa zabawna, a gdyby chodziło o kogoś innego, mogłaby być nawet rozczulająca. Już na pierwszej stronie Jarosław Kaczyński wspomina o swoich nastoletnich wystąpieniach przeciw władzy („W 1965 przestawialiśmy strzałki, wskazujące drogę do punktu wyborczego tak, by kierowały ludzi do publicznego szaletu").

Jeszcze bardziej poruszające są opowieści o przebiegłości godnej Stirlitza — wiecie, jak wtedy, kiedy gestapo załomotało do jego drzwi. Kto tam? — zapytał Stirlitz. — Gestapo — odpowiedziało gestapo. — A poszli wy na ch… — odpowiedział Stirlitz. W ten sposób już piąty miesiąc wodził gestapo za nos. W wykonaniu Jarosława Kaczyńskiego wyglądało to na przykład tak: „Gmach otaczało ZOMO. Ruszyłem na bezczelnego. Wszedłem między nich z pewną miną. Udało się. Później często się to udawało, bo zomowcy nie wiedzieli, co robić i jak reagować". Choć oczywiście były i bardziej wyrafinowane metody: „Okolica była obstawiona przez radiowozy. Wtedy wymyśliłem kamuflaż. Teczkę, w której trzymałem wcześniej ulotki, wcisnąłem do siatki na sprawunki, na głowę nałożyłem czapkę z włóczki, a wiatrówkę odwróciłem na drugą stronę. Przeszedłem spokojnie obok milicji". Naturalnie, czasem  trzeba było postawić po prostu na tężyznę fizyczną i atletyzm: „Schwytanie studentów przez ciężko ubranych, wcale niemłodych zomowców było trudne. Byliśmy na ogół szybsi". Czasem prezes umykał sam, w zgoła wałęsowym stylu: „Kiedy chcieli mnie wylegitymować, podbiegłem do ogrodzenia zajezdni i przeskoczyłem je".  A czasem w stylu Jamesa Bonda: „Dostałem wielką paczkę ulotek do rozrzucenia. Udało mi się i to na wypełnionym ZOMO Krakowskim Przedmieściu. Szczęśliwie uciekłem pogoni".  

Rącze ucieczki i przebiegłe wywodzenie wroga w pole to tylko maleńka cząstka walki prezesa z komuną. Nie brakowało otwartego heroizmu: „Tym razem miałem bardzo ostre przesłuchanie. Wymyślali mi, straszyli, chcieli pobić, ale odpowiadałem twardo i się uspokoili". Czasem przed heroizmem powstrzymywała go skromność — jak wtedy, kiedy esbek „zapytał czy chcę być internowany. Uczciwie mówiąc chciałem i skądinąd byłem pewnym że zostanę, ale z drugiej strony słyszałem o kabotynach, którzy zgłaszali się, żeby ich internować. Odrzekłem więc, że nie chcę". Korzystając z okazji prezes prostuje znane historyczne nieprawdy, które krzywdzą go — niczym uczonych radzieckich — przypisując innym jego odkrycia.

Na pewno pamiętacie na przykład  uznany za historyczny tekst Michnika w „GW" z 3 lipca 1989: „Wasz prezydent, nasz premier". A tymczasem już w czerwcu Jarosław „przygotował referat, który miał przedstawić na posiedzeniu KKW. Jego tezy były następujące: za zgodę na Wojciecha Jaruzelskiego jako prezydenta — nasz rząd". Referatu wprawdzie nie wygłosił, nie było czasu, ale „swój pogląd przedstawił w nieoficjalnych rozmowach". I nie był to pierwszy moment, kiedy lewica dwuznacznego pochodzenia okradła go z autorstwa idei. W 1980 roku, na spotkaniu z Olszewskim, Macierewiczem i Dornem pod „Retmanem", „wpadł na prosty pomysł: trzeba zarejestrować się wspólnie, a nie poszczególne organizacje związkowe osobno. Propozycja spodobała się kolegom. Rankiem 17 września zawieźliśmy ją do Gdańska". Tymczasem propozycję wspólnej rejestracji — wraz z nazwą „Solidarność" — bezczelnie zgłosił Karol Modzelewski (co może być zarzewiem żywej do dziś niechęci prezesa). A przecież „trzecia część planu Leszka" na historyczne posiedzenie MKS 17 września 1980 przewidywała, że Modzelewski „miał nie mówić" o swoim planie wspólnej rejestracji. Ale „nie dotrzymał umowy", podlec. Dlaczego w zasadzie Karol Modzelewski, będący już wówczas legendarną postacią opozycji, miał realizować plan trzydziestoletniego działacza trzeciego szeregu — Jarosław nie wyjaśnia. Ale to się rozumie samo przez się, w końcu chodziło o „plan Leszka". 

Od drobnych frustracji i zawiści, jakkolwiek zabawnych, ważniejsze jest to, co Kaczyński ujawnia na temat swojej filozofii uprawiania polityki i — delikatnie mówiąc — nader swoistego poczucia etyki. Oraz radykalnie podwójnej moralności. Bez skrępowania, a nawet ze swoistą dumą, opowiada o swojej dwuznacznej roli u boku Wałęsy, prezentując dość osobliwe przekonanie, że nielojalność wobec przełożonego — prezydenta RP jak by nie było — przynosi mu coś na kształt chluby. I nie  chodzi o relacje po odejściu braci z pałacu — przykre rozwody są na polskiej prawicy normalnością — ale o czas kampanii wyborczej i pracy w Kancelarii Prezydenta. „Nie miałem wielkich nadziei związanych z Lechem Wałęsą. Mój sceptycyzm w stosunku do niego wyrażałem półgębkiem w wywiadach dla prasy zagranicznej, a może i krajowej" — wspomina kampanię, w której był jednym z głównych rozgrywających. 

Z dziwacznym samozadowoleniem opowiada, że jako szef kancelarii zaczynał pracę później niż prezydent: „Dopiero około dziesiątej. Stało się to przedmiotem sporu z Wałęsą, który domagał się, byśmy zaczynali choćby o dziewiątej. Zdarzały się w związku z tym ranne najazdy Wałęsy na Kancelarię, co denerwowało moją sekretarkę Barbarę Skrzypek, zdumioną tymi obyczajami". Doprawdy fakt, że prezydent RP denerwował odwiedzinami sekretarkę szefa swojej Kancelarii sam w sobie był powodem do wymówienia mu posłuszeństwa. Zgoła inaczej, niż inne cechy prezydenta — na przykład, jego swoisty  stosunek do kwestii żydowskiej.

Ze trzy razy z różnych miejscach zapewnia Kaczyński, iż zarówno on sam, jak i jego formacje polityczne, wolne są od antysemityzmu. A równocześnie wspomina, iż postawa Wałęsy wobec powierzenia mu „Tygodnika Solidarność" „nie była zupełnie jasna, choć generalnie dobra". Przejaw generalne dobrej postawy Wałęsy: „odrzucił zdecydowanie kontratak podjęty przez Zbigniewa Bujaka i Władysława Frasyniuk na prezydium KKW. Padły wtedy słowa: kto was namówił — Mazower czy żydostwo?".

Intrygujący jest też wgląd w sposób rozumowania i motywacje lidera PC. „W moim przekonaniu na czele rządu powinien stanąć Jan Olszewski" — pisze Kaczyński wspominając rok 1990. „Dlaczego on? Był starym działaczem opozycji, jako młody człowiek należał do AK, potem zdążył działać w PSL Mikołajczyka, po jego klęsce nie poszedł, jak wielu innych, na ugodę". I tak dalej — Kaczyński przez pół strony wymienia zasługi życiorysowe swojego pomazańca, kompletnie nie odnosząc się do faktu, że Olszewski zupełnie nie nadawał się na premiera, co było oczywiste dla wszystkich, którzy go znali. Był neurotyczny, zdezorganizowany, nie miał grama zdolności przywódczych — Kaczyński nawet nie próbuje twierdzić, że było inaczej; to po prostu nie miało żadnego znaczenia. Choć mogłoby się wydawać, że sprawność i merytoryczne przygotowanie szefa rządu w tak kluczowym dla historii kraju momencie winny leżeć na sercu zatroskanemu dobrem ojczyzny politykowi. 

Nawiasem mówiąc, wzniosły życiorys Olszewskiego upoważniał go do rządzenia państwem, ale nie wystarczał do otrzymania jedynki na wspólnej z Kaczyńskim liście. W tej kwestii priorytety musiały być inne: „Najder domagał się, aby co najmniej na jednej liście (warszawskiej albo krajowej) pierwszy był Jan Olszewski. Postulat rozsądny i zostałby przyjęty, gdyby nie to, że opozycja w PC stawiała właśnie na Jana Olszewskiego. Sygnał, że ustępuję miałby fatalne skutki. Nie chciałem przegrywać". Merytoryczne względy zresztą nigdy nie ważyły nadmiernie przy personalnych decyzjach. Lech Kaczyński został w 1992 roku szefem NIK — choć nie chciał — bynajmniej nie dlatego, że była to instytucja kluczowa z punktu widzenia walki z nadużyciami, których zwalczanie było najważniejszym celem Porozumienia Centrum. Jarosław Kaczyński „w miejscu ustronnym przez przypadek" usłyszał rozmowę dwóch posłów PC, którzy narzekali, że jego brat nie chce bardzo ważnego stanowiska. „Powiedziałem o tym Leszkowi. Sugerowałem, że wobec sytuacji w  klubie nie ma sensu antagonizowanie jego członków".

Z rozbrajającą szczerością Jarosław Kaczyński wspomina negocjacje nad uratowaniem rządu Suchockiej. Rządu powstałego na gruzach gabinetu Olszewskiego, który wszak, jak wiemy, jako jedyny w latach 90. walczył z patologiami transformacji, ze szczególnym uwzględnieniem złodziejskiej prywatyzacji. Warto o tym wspomnieć, bo w tym zakresie rząd Suchockiej był prostą kontynuacją gabinetów Mazowieckiego i Bieleckiego, wraz z obecnością w nim Janusza Lewandowskiego, ojca polskich przekształceń własnościowych. Czy PC zażądało zmiany polityki prywatyzacyjnej rządu, albo choć samego Lewandowskiego? Jak myślicie? „Moje stanowisko przedstawiłem krótko.  Jeśli możliwe są gwarancje zaprzestania ataku na nasz klub, niszczenia nas, możemy rząd ocalić, jeśli nie, to nie będziemy go popierać bez względu na konsekwencje".

I jeszcze jedno niezwykle wiele mówiące wyznanie. Noc wyborcza 1993. „Pierwszy komunikat by dla nas fatalny. Nieomal wszyscy wchodzą mając po 5 procent, my mamy 4 i nie wchodzimy". Ale nad ranem okazało się, że „jest dużo mniej fatalnie niż w sytuacji, którą pokazały pierwsze wyniki w telewizji — to znaczy inni weszli, my nie. Nasza przegrana była tylko częścią szerszego zjawiska, ogólnej klęski prawicy i ciężkiej porażki formacji wyrosłej z Solidarności". Chodzi — przypomnijmy — o partię, której zasadniczym postulatem w tym okresie była dekomunizacja i która powstała po to, żeby walczyć z „postkomunizmem". I oto cztery lata po upadku tego zbrodniczego ustroju wybory w Polsce wygrywa formacja stricte postkomunistyczna. Ale nie jest tak źle, bo inni antykomuniści też przerżnęli. Nie sądzicie, zapytam naiwnie, że człowiek zatroskany o losy Polski i wierzący  w narodowo-katolickie wartości nie powinien radować się klęską całej prawicy, tylko prosić boga, żeby ojczyzna nie wpadła w łapy komunistów? Ale może ja się nie znam na patriotyzmie, zwłaszcza prawicowym.

A skoro już jesteśmy przy dekomunizacji: uroczy przykład podwójnej moralności Jarosława Kaczyńskiego przynosi historia Jerzego Breitkopfa, członka PZPR od 1952 roku i wieloletniego szefa Kancelarii Rady Państwa PRL, którego Kaczyński, mimo głośnych krzyków o konieczności dekomunizacji,  pozostawił na stanowisku swojego zastępcy w kancelarii Wałęsy. A także, jak wspomina z rozbawieniem,  nie miał żadnych oporów, żeby skorzystać z komuszych kontaktów Breitkopfa, żeby załatwić mamusi wczasy do Bułgarii.

Nawiasem mówiąc, oprócz kilku ogólnych okrzyków na temat konieczności dekomunizacji, komuniści są w dziele prezesa raczej nieobecni. Owszem, znajdziemy kilka dziwacznych teorii — na przykład, prezes generalnie  „nie wierzy", że Wojciech Jaruzelski był matrioszką, czyli nasłanym przez towarzyszy radzieckich sobowtórem samego siebie, ale jednak „pewne przesłanki na to by wskazywały". Najważniejsza z nich to fakt, iż Generał był za dobrze wychowany: „jego ziemiańskie maniery były odrobinę przerysowane, posunięte o jeden most za daleko". Inna imponująca swym rozmachem teoria jest taka, że w 1989 roku to Kiszczak z Jaruzelskim załatwili Mazowieckiemu premierostwo za pomocą arcybiskupa Orszulika: „Doszli do wniosku, że jest mniej niebezpieczny. I użyli kanału kościelnego". Jednak generalnie komuna nie zajmuje zbyt poczytnego miejsca na liście zwalczanych piórem prezesa wrogów. Z tym większą satysfakcją donoszę, że tygodnik „NIE" został wyróżniony —  jako TW Wałęsy. „Wreszcie kolejna operacja — »lojalka«. (…) »Nie« atakowało, co prawda, Wałęsę i wyśmiewało go, ale nie przeszkadzało to we współpracy przeciwko wspólnemu prawdziwemu wrogowi, a tym byliśmy my".

Mamy dla prezesa przykrą wiadomość: w 1993 roku naprawdę mało kto zwracał na niego uwagę. Wałęsa prowadził swoją wojnę z całym światem, myśmy zajmowali się zwalczaniem Wałęsy, parafianki Suchockiej i świętej trójcy z ZChN. Dyskretna potęga jego skupionej na  wewnętrznym mordobiciu organizacji umykała nam, jak wszystkim innym. Z bólem przyznajemy, żeśmy się mylili.